Bleach
Recenzja
Zirytował mnie ten tomik, przyznaję. Trudno się oprzeć wrażeniu, że Kubo Tite przeciąga walkę w fałszywej Karakurze tak bardzo, jak tylko się da. Gdyby policzyć, to by wyszło, że toczy się ona już dziesięć tomów (naturalnie z przerwami na Hueco Mundo). Jasne, przy tej liczbie bohaterów można to zrozumieć, ale mimo wszystko dłuży się to. Tomik czterdziesty siódmy przynosi wreszcie finał tego wątku – niestety, wyjątkowo rozczarowujący.
O co konkretnie chodzi? Otóż na polu walki pozostali już tylko Isshin, Uruhara, Yoruichi i Ichigo z jednej strony oraz Aizen i Gin z drugiej. Ten ostatni właśnie zamiata podłogę młodszym Kurosakim, zaś Aizen pokazuje, jaki to jest super i potężny. Kończy się tym, że obaj ostatecznie spuszczają przeciwnikom tęgi łomot, po czym, nie niepokojeni przez nikogo, wyruszają do prawdziwej Karakury. Tutaj zaś trafiają na jej mieszkańców, z których część na miejscu pada nieprzytomna pod wpływem aury Aizena, jednak część, która miała częstszy kontakt z Ichigo, pozostaje świadoma. Jako że są to przyjaciele głównego bohatera, Aizen postanawia ich pozabijać.
No dobra, co w tym złego? Właściwie powinienem się cieszyć, bo na scenę wrócili bohaterowie, których lubię, a którym autor nie poświęcił zbyt wiele miejsca – Tatsuki, Chizuru, Kojima i reszta „ludzkiej” obsady Bleacha. To mi się podobało. Niestety, aby to miejsce otrzymali, trzeba było jakoś przystopować fabułę. Jak to zrobiono? Otóż w najdurniejszy możliwy sposób. Dostajemy gadkę o zastopowaniu czasu, dzięki czemu Ichigo przechodzi kolejny trening mający mu dać doładowanie. Serio, gdy to zobaczyłem, westchnąłem znacząco. Bo rozumiem, że treningi są istotą mang shounen, ale w tak kluczowym momencie wprowadzanie takiego motywu zalatuje perfidnym przeciąganiem historii. Inna sprawa, że Kubo Tite się chyba lekko pogubił w gradacji mocy, przez co poziom siły Ichigo w trakcie ostatnich wydarzeń dosłownie skacze w górę i w dół.
Trochę w tym wszystkim dziwi, że mimo zamieszania, przerwy w kontinuum czasowym itd. ojciec i syn nie znajdują nawet chwili na jakąkolwiek rozmowę. W innym przypadku byłoby to jasne, tu jednak może zastanawiać. Kolejną sprawą, którą zapisuję tomikowi na niekorzyść jest, przynajmniej na razie, pociągnięcie wątku Rangiku. Spodziewałem się, że autor jednak ciut lepiej to rozegra – acz z drugiej strony, nie zdziwię się, jeśli ostatecznie dowiemy się, że wydarzyło się dużo więcej niż nam pokazano.
Summa summarum, trudno oprzeć się wrażeniu przeciągania opowiadanej historii. Pewne motywy wręcz bawią – zwłaszcza to, jak grupka zwykłych ludzi potrafi skutecznie uciekać Aizenowi. Biorąc pod uwagę, że do końca całej mangi zostało już nieco ponad dwadzieścia tomów i dwa kolejne pełnowymiarowe wątki fabularne, mam nadzieję, że jednak kwestia Aizena zostanie szybko wyjaśniona i zakończona. Inna sprawa, jak autor postanowi to zrobić…
Na okładce pojawił się Gin, po raz drugi w dziejach serii, co czyni go drugą postacią negatywną, której udała się ta sztuka (pierwszą był Ulquiorra). Tym razem nie pojawiły się żadne uwagi ani wyjaśnienia od tłumacza.