Bleach
Recenzja
Kubo Tite nie przypadkiem ma wśród fanów Bleach opinię trolla. Tym, co się wydarzyło pod koniec tomu czterdziestego trzeciego i co jest kontynuowane w tomie czterdziestym czwartym, tę opinię niejako potwierdza.
Fakt, że bodaj najmniej ciekawy fabularnie ze wszystkich członków Espady, czyli Yammy, okazał się tym najpotężniejszym, może budzić śmiech. Ale też trudno się oprzeć wrażeniu, że Kubo wymęczył tę postać. Walka, którą toczy z nim Ichigo, jest zwyczajną wymianą ciosów. Na szczęście na miejsce przybywają dwaj kapitanowie – Kenpachi Zaraki i Byakuya Kuchiki, którzy przejmują walkę z mięśniakiem. Czy przez to całość staje się ciekawsza? Powiedziałbym, że trochę – choć nie za sprawą samego Yammy’ego. Po pierwsze, Zaraki i Byakuya nie tracą okazji, aby sobie dogryzać, po drugie, Zaraki to jeden z moich ulubionych bohaterów tej mangi, który samą swoją obecnością przydaje akcji rumieńców. Miejscami można się wręcz zastanawiać, czy Yammy zwyczajnie nie przeszkadza obu panom, którzy zdają się go traktować jak uciążliwego natręta. A to z kolei, jak nietrudno zgadnąć, frustruje najsilniejszego, bądź co bądź, członka Espady.
Na chwilę wracają na scenę kolejne dwie bardzo udane i ciekawe postaci, czyli Mayuri Kurotsuchi i Unohana Retasu. Choć ich role są raczej drugoplanowe, jako całkiem nieźle wymyślone dramatis personae sprawiają, że poświęcone im fragmenty czyta się z przyjemnością, zwłaszcza że nieco wnoszą do fabuły i chodzi o coś więcej niż tylko samą bijatykę. W tym natłoku Ichigo nieco blednie, do tego stopnia, że w zasadzie zapominamy o jego problemach z maską, które na początku tego tomu wydawały się urastać do dość istotnej rangi. No nic, zobaczymy, jak to się potoczy, gdy Ichigo wróci do Karakury.
Jeśli chodzi o to, co się w mieście (a raczej w jego kopii) dzieje… Poprzedni tom niejako zapowiadał kolejność starć i pod tym względem niespodzianek nie ma. Shinji rusza na Aizena, czym to się jednak skończy, dowiemy się kiedy indziej. Gros miejsca poświęcono walce Komamury i Hisagiego z Tousenem. To jedna z bardziej przegadanych scen, bo wszyscy trzej mają sobie sporo do powiedzenia. Hisagi cały czas nazywa Tousena kapitanem i wierzy, że go nawróci, Komamura gada o moralności i zdradzie, zaś Tousen… cóż, powiedzmy, że się tłumaczy. Ogólnie rzecz biorąc, nie nazwałbym tego starcia szczególnie interesującym, zaś finałową formę Tousena, określoną przez jednego z moich tanukowych znajomych obrazowo jako „bielinek kapustnik”, trudno powitać inaczej niż szczerym śmiechem. Nie mówię już o tym, że pojawia się dość absurdalna sytuacja związana z tousenową ślepotą. Ale cóż, w takich mangach zawsze można wszystko zrzucić na magię, prawda?
To nie był tomik, który by przyniósł cokolwiek przełomowego i raczej niewiele z opisanych tu wydarzeń utkwi na dłużej w mojej pamięci. Do nich zapewne zaliczę rozmowę Ichigo z Unohaną czy Unohanę przekomarzająca się z Kurotsuchim. Ale to niewiele – trochę natomiast drażni, że na tym etapie już wszyscy wiedzą, że Ichigo będzie tym, który pokona Aizena. Tyle dobrego, że argumentem za tym przemawiającym jest coś więcej niźli tylko „bo ty to jesteś taki fajny i silny, więc na pewno go pokonasz!”.
Na okładce pojawia się Tousen, pierwszy i ostatni raz, jak sądzę. Ciekawostką może być to, że Kubo zwykle umieszcza na okładkach duże wizerunki swoich bohaterów, rzadko mieszczące się w całości. Tymczasem Tousen jest malutki, zaś na okładce zostaje dużo białej przestrzeni. Czyżby subtelne nawiązanie do cokolwiek oszczędnej kreski w samej mandze, gdzie nierzadko biała, pusta przestrzeń stanowi niemałą część kadru? Swoją drogą, to już szósta okładka z rzędu, na której widzimy przedstawiciela „tych złych”.