Bleach
Recenzja
Na scenę wkracza Uryuu Ishida – wzorowy uczeń, mistrz robótek ręcznych i człowiek, który najbardziej na świecie nienawidzi strażników śmierci. Dlaczego? Chwilowo to nieistotne. Ważne, że posiada moc, która pozwala mu walczyć z hollowami i posługuje się nią o wiele lepiej niż Ichigo swoim mieczem… Ale czy to jedyna osoba w otoczeniu Kurosakiego obdarzona wyjątkowymi zdolnościami (poza jego rodziną oczywiście)? Tego i jeszcze kilku rzeczy dowiecie się z piątego tomu Bleacha, w którym Ishida wyzywa na pojedynek pomarańczowowłosego strażnika. Zaczyna się bezpardonowa walka, a jej stawką jest życie mieszkańców Karakury.
Proszę państwa, nareszcie zaczyna się dziać coś konkretnego! Tym razem wstawki komediowe ograniczono do minimum i skupiono się na przybliżeniu czytelnikom sylwetek szkolnych przyjaciół głównego bohatera. Jak się okazuje, postawieni pod ścianą sami doskonale potrafią sobie radzić z niebezpieczeństwem, a kontakty z Kurosakim zaowocowały w dosyć nietypowy sposób. Nawet urocza i naiwna Inoue wykazuje się charakterem, kiedy jej najlepsza przyjaciółka staje w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Niestety, tak jak w przypadku poprzedniego tomu, o samym sprawcy całego zamieszania, czyli Ishidzie, nie dowiadujemy się zbyt wiele. Poza tym, że wyjaśnia on na początku Ichigo, w jaki sposób poznał jego „strażniczą tożsamość”, właściwie sam nadal pozostaje wielką zagadką. Główny bohater także nie ma dużo do powiedzenia w tej części – pojawia się zaledwie kilka razy i właściwie pełni rolę statysty. Oczywiście zmagania przyjaciół Kurosakiego są tylko preludium do jego pojedynku z okularnikiem. Rzecz w tym, że czytelnicy właściwe starcie będą mogli zobaczyć dopiero w kolejnym tomie. Tymczasem Tite Kubo przerywa historię widokiem na jak zawsze tajemniczego Uraharę. Cóż, to zdecydowanie jeden z najbardziej emocjonujących tomów, jakie do tej pory wydano. Chwilami bardzo brutalny i dosadny (wątek Inoue), ale idealnie ukazujący to, co w Bleachu najlepsze.
Od strony technicznej nie ma się do czego przyczepić – zarówno jakość wydania jak i tłumaczenia stoi na bardzo wysokim poziomie. Warto natomiast wspomnieć, iż po awanturze dotyczącej wydawania mang na papierze ekologicznym, kartki „Wybielacza” nadal cieszą oko czystą bielą, tyle że cena wzrosła o zapowiadane dwa złote. Po ubogim w dodatki tomie czwartym, kolejny zaskakuje bogactwem: tym razem na końcu znajdziemy charakterystykę Ishidy i Dona Kan’onjiego oraz dosyć długie posłowie od tłumacza dotyczące terminów z bieżącej jak i poprzedniej części. Jedyną kontrowersyjną kwestią może być tłumaczenie terminu quincy na „mistrz zagłady”. Moim zdaniem jest to wersja całkiem stylowa i dobrze oddająca specyfikę „zawodu”, ale fani zostawiania poszczególnych nazw w oryginalnym języku mogą nieco zgrzytać zębami (mimo że tłumacz starał się wiernie przełożyć tekst). Cóż, więcej uwag do wydania brak, dlatego nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć wszystkim miłej lektury.