Bleach
Recenzja
Jak łatwo było przewidzieć, dwójka szeregowych Strażników Śmierci nie okazuje się wyzwaniem dla Ulquiorry (poprawne napisanie tej ksywki z pamięci nie jest proste…), który zamiast porwać Orihime, stawia jej pewne warunki. Tym samym rozpoczyna się znajomość, która dla wielu fanów (i fanek, głównie fanek) stanowi zarzewie domniemanego romansu tej dwójki. Jednak jeszcze w tym tomie nasza bohaterka w obliczu długiego, a może nawet ostatecznego rozstania z Ichigo, decyduje się w końcu przyznać do swoich uczuć i głośno powiedzieć, co do niego czuje (to, że Truskawek jest w tym czasie nieprzytomny, to inna sprawa…).
Poprzedni tomik kończył się grupową bijatyką Strażników Śmierci z Arrancarami, obecny zamyka ten wątek, ale żaden z pojedynków nie zostaje sfinalizowany w sposób jego godny. Dlaczego? To już wyjaśni fabuła. Warto natomiast odnotować, że do walki Grimmjowa z Ichigo mieszają się Rukia oraz, co bardziej może zaskakujące, Shinji. Ten ostatni daje prawdziwe tour de force mocy Visoredów, robiąc wrażenie nawet na przepakowanym niebieskowłosym Espadzie. Mimo to walki w tym tomie są właściwie tylko dodatkiem. Najważniejszym wątkiem fabularnym jest kwestia Orihime, której zniknięcie nie pozostaje niezauważone. Nie mogąc, jak się okazuje, liczyć na pomoc Soul Society, Ichigo reaguje w sposób łatwy do przewidzenia, ruszając jej na ratunek. Ostatecznie jednak nie dane mu będzie wybrać się do Hueco Mundo zupełnie samotnie.
Wierni czytelnicy Bleach podczas lektury tego tomiku będą mieli pewnie wrażenie deja vu. Wcześniej mieliśmy porwanie Rukii i wyprawę do Soul Society w celu jej ratowania, teraz zaś rola „dziewicy w opałach” przypadła w udziale Orihime (która, co tu kryć, dużo lepiej się do tego nadaje). Reszta się niewiele zmienia i podejrzewam, że w tej kwestii Kubo Tite zafunduje nam powtórkę z rozrywki. A może się mylę? O tym dowiemy się z kolejnych tomów.
Tym, co mnie w Goodbye, halcyon days ucieszyło, było przypomnienie sobie przez autora, choć na krótko, o postaciach pozbawionych supermocy. Szczególnie dotyczy to bohaterki, której Kubo wyrządził chyba największą krzywdę – Tatsuki. Wyraźnie waha się, nie mogąc się zdecydować, czy uczynić ją postacią przynajmniej drugiego planu, czy jednak pozostawić na trzecim. Jej spotkanie z Ichigo jest jednym z najmocniejszych fragmentów tego tomu. Kilka stron dostali także starsi panowie dwaj, czyli Isshin Kurosaki i Ryuken Ishida, którzy najwyraźniej znają się długo i dobrze (choć nie jestem pewien, czy to ostatnie słowo tu pasuje).
Na okładce pojawiła się Orihime, przerywając dominację panów (ostatni raz widzieliśmy w tym miejscu kobietę dziewięć tomów temu). Jest to jej drugi występ w tej roli i zwraca uwagę, że grafika różni się dość wyraźnie od tej, która pojawiła się w tomiku trzecim. Jest bardziej nastrojowa, dopracowana i elegancka – po prostu lepsza. Niestety, w środku nie znajdziemy żadnych dodatków, zabrakło nawet mikropowieści na stronach między rozdziałami. Mamy jedynie króciutkie wyjaśnienia od tłumacza, który tym razem także nie miał wiele do omawiania. Oddajmy mu jednak, że w dwudziestym siódmym tomie Bleach nie odnotowałem żadnych wpadek.