Bleach
Recenzja
Cycki na okładce zwiastują masę atrakcji – i tak w istocie jest, gdyż trzydziesty czwarty tom Bleacha to od dłuższego czasu jeden z lepszych tomików tej mangi. Choć skoncentrowany na walkach, jednocześnie jest chyba jednym z najbardziej przegadanych. A co najistotniejsze, jedno nie przeszkadza w niczym drugiemu.
Finał walki Nelliel z Nntoirą to gratka dla tych, których kręcą biuściaste… centaury. Ale nawet jeśli nie należycie do fetyszystów tychże, to i tak przyjemnie jest pooglądać Nel w jej prawdziwej postaci. Niestety, Kubo Tite okazał się tu trollem (żeby to pierwszy raz…) i nie dał kobiecie dokończyć samotnie zabawy, a szkoda, bo w moim odczuciu należał się Nel ten mały triumf. W zamian za to została ponownie spakowana do postaci brzdąca, zaś sytuacja Ichigo zaczyna coraz bardziej przypominać rolę kawałka mięsa w trakcie robienia kotletów. Ale spokojnie, odsiecz już nadchodzi. I to odsiecz zaiste epicka…
Nie ukrywam, pojawienie się na scenie kapitanów Byakuyi, Unohany, Zarakiego i Kurotsuchiego ucieszyło mnie bardziej niż prezentacje kolejnych niezbyt udanych postaci, jakimi okazuje się większość Arrancarów. Czterech kapitanów nie oznacza niestety czterech pojedynków. Szans na pokazanie, co potrafi nie dostała Unohana, której samo pojawienie się wystarczyło, by wróg „wycofał się na z góry upatrzone pozycje”. Byakuya dla odmiany dostał przeciwnika dysponującego dość efektownymi, by nie rzec efekciarskimi technikami, ale nadal widać wyraźnie, kto tu jest górą. To właściwie dość typowy bleachowy pojedynek (choć rozciągnięty), jakich w tej mandze jest wiele i które w sumie nie zapadają jakoś szczególnie w pamięć czytelnika.
Czym innym są walki Kenpachiego z Nntorią i Kurotsuchiego z Szayleaporro. W obu przypadkach bowiem mamy klasyczne „trafił swój na swego”, zaś panowie bardzo się starają, żeby nie tyle po prostu skopać wroga, ale pokazać mu swoją zajedwabistość, którą promieniują bardziej niż reaktor w Czarnobylu „na pięć minut przed”. Druga połowa tomiku skupia się na dwójce kopniętych naukowców i prawdę powiedziawszy, trudno tu mówić o podziale typu „dobry/zły”. Właściwie każdy z nich mógłby służyć po drugiej stronie barykady i nie byłoby to dlań powodem do jakichkolwiek dylematów moralnych. Ich konfrontację trudno uznać za pojedynek wedle kanonów tej mangi – bo nie miecze są tu w użyciu, ale coraz to bardziej fikuśne „króliki z kapelusza”. Niemniej, śledzi się to z dużą przyjemnością. Jak sądzę, walkę Kenpachiego i Nntoiry będziemy mieli okazję podziwiać w następnym tomie.
Obecność Nelliel na okładce to chyba najbardziej śmiałe posunięcie autora, jeśli chodzi o fanserwis. Ostatni raz mieliśmy z nim do czynienia w takim natężeniu dość dawno, bo na okładce tomu dziewiątego, gdzie swoje wdzięki prezentowała Kuukaku (swoją drogą, całkowicie zniknęła z widoku, nieprawdaż?). Jest to chyba także jedna z najbardziej dynamicznych okładek w historii tego cyklu (poprzednio coś takiego mogliśmy obserwować na okładce tomu osiemnastego). W stosunku do oryginału polska wersja sprawia wrażenie ciut rozjaśnionej, a także trochę przyciętej.
Polski przekład nie sprawia żadnych niespodzianek, natomiast chciałbym zwrócić uwagę na jeden szczegół – swego czasu problemem polskiej wersji Bleach było nadużywanie słowa „szlag”. Teraz tłumacz zastąpił je „kurde”, stosowanym równie często. Rozumiem go o tyle, że język japoński, o ile miałem okazję go poznać, oglądając anime i tamtejsze filmy, jest niezbyt kreatywny, jeśli chodzi o mnogość przekleństw, a sytuację dodatkowo komplikuje ukazywanie się mangi w magazynie dla nastolatków i wydawanie jej w Polsce z ograniczeniem wiekowym „+15”. Niemniej nie miałbym nic przeciwko na tłumaczeniu tego nieszczęsnego „kusso!” (bo, jak sądzę, o nie głównie tu chodzi) w sposób bardziej elastyczny. Chociaż trzeba docenić, że bohaterowie nie mają problemu, by mówić do siebie np. „Ty gnoju!” (str. 58).
Jako że ataki Strażników śmierci już znamy z poprzednich tomów, nowością są tu głównie techniki Arrancarów – te natomiast są najczęściej nazywane z hiszpańska, chociaż z wyjaśnień tłumacza na ostatniej stronie wynika, że hiszpański w wydaniu japońskim potrafi brzmieć równie osobliwie, co angielski. Strona z obszernymi wyjaśnieniami to zarazem jedyny dodatek, jaki w tym tomie Bleacha się pojawił.