Bleach
Recenzja
Okładka trzydziestego piątego tomu Bleach jest jedną z tych, które można śmiało uznać za najmniej dopasowane do zawartości. Pomijam już kwestie techniczne – po prostu obecny na niej Mayuri Kurotsuchi nie jest istotną postacią, jeśli chodzi o ten tomik. Ten pan miał swoje pięć minut w tomie trzydziestym czwartym, tutaj zaś istotniejszą rolę odgrywa jedynie przez pierwszych kilkanaście stron, by szybko ustąpić miejsca innemu z kapitanów.
Higher than the Moon to tour de force Kenpachiego Zarakiego. Trzeci raz już widzimy tego kapitana w walce (poprzednio z Ichigo, a następnie z Tousenem). Tym razem najbardziej bojowy z kapitanów trafia na przeciwnika, który jest pod pewnymi względami jego lustrzanym odbiciem. Nntoira uwielbia bowiem walkę i jest równie żądnym krwi szaleńcem, co Zaraki. A jako jeden z najsilniejszych członków Espady może nawet sądzić, iż jest w stanie wygrać z kimś takim jak Kenpachi. Oczywiście, sądzić sobie może, ale chyba wszyscy są w stanie dość łatwo przewidzieć wynik tej walki. Mimo to w jej trakcie nie zabraknie kilku ciekawych momentów. Co więcej, jest ona całkowitym przeciwieństwem pojedynków z poprzedniego tomu. Tam bohaterowie używali wyszukanych taktyk, starali się okpić wroga i wspinali się momentami na coraz to większe Himalaje absurdu, dużo przy tym gadając. Kenpachiemu i Nntoirze taka filozofia prowadzenia walki jest całkowicie obca.
Starcie to zajmuje większą część trzydziestego piątego tomu. Po długiej i niezwykle efektownej bijatyce Kubo Tite przypomina sobie na chwilę (pytanie, na jak długą), że jest także coś takiego, jak fabuła, i że warto by ją pchnąć nieco do przodu. Dostajemy zatem kolejny przebiegły plan Soul Society i niemniej przebiegły (a jakże!) plan Aizena. Wszystko wskazuje jednak na to, że cała ta kumulacja przebiegłości będzie jedynie pretekstem do następnej serii walk. Co w tym zatem ciekawego? Ano to, że ponownie główne role zagrają kapitanowie i ich zastępcy, co pewnie ucieszy ich fanów. Wygląda bowiem na to, że główni bohaterowie są przynajmniej na pewien czas wyłączeni z czynnego udziału w akcji. Może to i dobrze? Na dodatek po drugiej stronie barykady pojawia się kilka nowych cyc… znaczy się, twarzy.
Ten tomik nie jest pewnie szczególnie wyjątkowy, jeśli chodzi o tę mangę, acz z drugiej strony nie zawiera niczego, co by jakoś szczególnie drażniło czytelnika. Warto zauważyć, że w walce Nntoiry z Kenpachim dorzucono krótką reminiscencję, finalizującą niejako złożone relacje między Nntoirą i Nelliel. Trudno się oprzeć wrażeniu, że Kubo Tite „pisząc” tę dwójkę, miał ochotę na coś więcej, może nawet na stworzenie z nich pary? Patrząc na twórczość fanów, można dojść do podobnych wniosków. Cóż, nie bez kozery Kubo uchodzi za trolla, nieprawdaż? Wyróżnia to jednak ten epizod na tle pozbawionych takich wstawek walk Kurotsuchiego z Szayelaporro i Byakuyi z Zommarim.
Wspomniałem już o okładce, która, choć nie taka zła (bo świr na okładce to wszak nic złego), średnio tu pasuje. Poza tym konwencja graficzna z ucięciem twarzy w 2/3 niezbyt do mnie przemawia. Generalnie jest to jedna z mniej udanych okładek tej serii. Tym, co stanowi z kolei całkowitą nowość, są dwie strony zawierające kilka kadrów z kolejnego tomu i zapowiedź tego, co się będzie w nim działo – a wygląda na to, że cofniemy się w czasie i to całkiem daleko. Moim zdaniem to bardzo dobre posunięcie, choć nie wiem, czy to inwencja własna polskiego wydawcy, czy (co wydaje się bardziej prawdopodobne) część oryginału. Standardowo, ostatnia strona mangi należy to tłumacza, chociaż tym razem nie miał on wiele do wyjaśniania.