Naruto
Recenzja
Kakashi i Sakura wpakowali się w niezłe tarapaty, stając do walki z Sasuke, i zapewne nie pożyliby długo, gdyby na scenie nie pojawił się Naruto. Przywódcy pięciu wielkich osad shinobi szykują się do nadchodzącej wojny. Pomimo wyraźnego sprzeciwu Tsunade, Naruto i Bee mają się udać na odizolowaną od świata wyspę, gdzie będą chronieni przed ewentualnym atakiem ludzi z Brzasku. W międzyczasie dochodzi do spotkania Kabuto i Madary. Były pomocnik Orochimaru pragnie nawiązania współpracy, ale jego prośba zapewne zostałaby odrzucona, gdyby nie kilka „asów w rękawie”, które przedstawił legendarnemu przywódcy klanu Uchiha. Czy może być coś gorszego od takiego sojuszu? Jak odbije się on na przebiegu wojny?
Pięćdziesiąty drugi tomik mangi Naruto rozpoczął się interesującą walką, która po pojawienia się tytułowego bohatera przerodziła się w pogadankę o przyjaźni, przeszłości i przyszłości blondasa i Sasuke. Niestety, nie jest to jedyna dyskusja, jaka czeka na nas podczas lektury, bowiem jest ich sporo. Niemniej jednak znalazło się trochę miejsca dla wydarzeń ciekawszych niż debaty o zbliżającej się wojnie czy pieczęci trzymającej na uwięzi lisiego demona „mieszkającego” we wnętrzu Naruto. Kabuto żyje, ma się dobrze, a argumenty, którymi przekonał Madarę są zaskakujące i pod pewnymi względami tajemnicze. Przebiegłość Kisame zasługuje na pochwałę, nie ma to jak dobra taktyka potrafiąca zmylić zarówno przeciwnika, jak i czytelników. Powoli zbliżamy się do kolejnego treningu Naruto, co oznacza, że zanosi się na zwolnienie tempa akcji w następnym tomie.
Mała ilość dodatków nie zaskakuje, w przeciwieństwie do ich rozmieszczenia. Przyzwyczajony do schematu poprzednich tomów serii oczekiwałem, że na końcu recenzowanej pozycji znajdę galerię prac polskich czytelników, będącą rozwiązaniem konkursu Legendy. Polski wydawca postanowił jednak tym razem umieścić ją pomiędzy wybranymi rozdziałami komiksu. Wynika to zapewne z faktu, że w tym tomiku znajdziemy niewiele rysunków Japończyków, którzy postanowili stworzyć najbardziej oryginalną postać. Jest to więc przykład wzorowej oszczędności miejsca i papieru! Jedną stronę wykorzystano na wyjaśnienie nazw technik. Tylna okładka zawiera zarys wydarzeń, z którymi zapoznamy się podczas lektury oraz kilka słów od autora poświęconych jego kotu. Reklam nie zamieszczono.
Tomik tradycyjnie już został wydrukowany na śnieżnobiałym papierze, nie ma obwoluty ani kolorowych stron. Tłumaczenie niczym nie zaskakuje i stoi na poziomie, do którego fani polskiej edycji Naruto zostali przyzwyczajeni wiele lat temu. Nie obyło się bez drobnych błędów w przekładzie. Na stronie 133 tytuł notesu, w którym Bee zapisywał swoje rymy, został przetłumaczony jako „Notes z rymami”, aby na następnym kadrze stać się „Rymo‑Notesem”. Natomiast na stronie 191 wbrew temu, co pokazują grafiki, Raikage nazwano Kazekage. Znaleźć można również kilka zarzutów dla technicznego aspektu książeczki: na stronie 70 w jednym z dolnych kadrów kwestie bohaterów zostały umieszczone w złych dymkach. Takie potknięcie może zdezorientować czytelnika, zwłaszcza gdy widzi Kakashiego wypowiadającego się w rodzaju żeńskim. W moim egzemplarzu niektóre kartki zostały źle rozcięte na górnych krawędziach i są ze sobą połączone. Ewidentnie należy za to winić drukarnię, jednak wspominam o tym, ponieważ nie pierwszy raz spotykam się z czymś takim w nowych tomikach mang wydawanych przez JPF.